Kiedy już znudziły nas plaże Alanyi, postanowiliśmy skorzystać z oferty miejscowego biura podróży i wybraliśmy się na jeep-safari po pobliskich górach Taurus. Przejechaliśmy ok. 150 km, wjeżdżając aż 1300 n. n.p.m.; podziwiając fantastyczne widoki i przyglądając się życiu Turków.
Pierwszy postój mieliśmy niedługo po opuszczeniu przedmieść Alanyi, w miejscu, skąd widać fantastyczną panoramę miasta. Mieliśmy też okazję zobaczyć dzikie żółwie, których jest tu całkiem sporo. Dla mnie to egzotyka!!
Kiedy skończył się asfalt, poznaliśmy "uroki" jazdy po bezdrożach - tumany kurzu i wyboje. Kiedy tureccy kierowcy brali ostre zakręty z oszałamiającą prędkością, trzeba było się mocno trzymać!
Zza kolejnego zakrętu wynurzył się smukły minaret małego meczetu, przy którym mieliśmy następny postój. Jako kobieta musiałam zasłonić włosy przed wejściem do środka.
Nasz kierowca z wielkim zaangażowaniem opowiadał nam (niestety po angielsku) o swojej religii, o zwyczajach i podstawach wiary islamskiej. Nie chciał nas nawracać, czy umoralniać, a jedynie uświadomić nam, że bycie innym nie oznacza bycia gorszym...
Nasi sympatyczni kierowcy zabrali nas do sąsiedniej wioski Çevrekavak, zawieszonej na zboczu góry. Ludzie są tam bardzo spokojni i przyjaźni, choć widać, że podstawowe źródło ich utrzymania to nie rolnictwo, jak próbowali nam wmówić, ale turyści, przywożeni przez takie jak my safari. Odwiedziliśmy m.in. ich szkołę, tawsztat tkacki i mini-kawiarnię, gdzie poczęstowano nas naleśnikami z nadzieniem twarogowo-ziołowym.
W drodze powrotnej rozpętała się wojna między pasażerami jeepów - kto kogo bardziej zmoczy. Zabawa może nieco sztubacka, ale uśmiałam się jak rzadko. Oczywiście aktywnie uczestniczyliśmy w polewaniu rywali!
Ostatni postój mieliśmy przy nowowybudowanej tamie.
Chwili relaksu i wyciszenia dostarczył nam lunch w restauracji na rzece Dimcay - dosłownie na rzece, gdyż stoliki stały na pomoście zawieszonym nad rzeką. O deser zatroszczyliśmy się sami, zrywając dziko rosnące śliwki malta.